Spacer w chmurach


    O tym, jak przypadkiem znalazłam się ... w Nepalu!

    
Pamiętacie tę noc, gdy wymknęłam się z klasztoru, żeby robić zakazane rzeczy?😄 
(Jeśli nie, to odsyłam do opowiastek TUTAJ )

    U mnichów nie można było pić alkoholu, palić papierosów, przeklinać...ba! Nawet głośno mówić!
Usiadłyśmy na środku piaszczystej drogi, nie zwracając już uwagi na żmije (przez które obowiązywał zakaz opuszczania domków w nocy) i rozmawiałyśmy na głos pierwszy raz od 4 dni! Możecie sobie wyobrazić...trajkotanie, jak w kurniku!

    Czując tę wolność, miałyśmy w sobie niepohamowaną energię i nadzieję na lepsze jutro! Snułyśmy plany i rzucałyśmy pomysłami, jedna przez drugą! Dziesiątki idei na przyszłość przetaczały się przez nasze głowy!
A księżyc oświetlał srebrzyście drogę!
A whisky przestała drapać w gardło.
A gdy ostatni papieros się dopalił...


Mogłyśmy wybrać WSZYSTKO.
A wybrałyśmy... robaki.


ROBAKI? Historia Himalajskiej Viagry

Po miesiącu w Tajlandii miałam w planach przejechać trasę: Laos, Wietnam, Kambodża. A potem może do Polski, a może nie...Jednak wszystko zmieniła K., która namówiła mnie na podróż do Nepalu.

Ten kraj zawsze wydawał mi się taki nieosiągalny, za drogi, za dziki! Kojarzył mi się tylko z wyprawami na Everest za grube tysiące... Nieosiagalny dla zwykłego zjadacza chleba.
Powodem, a właściwie pretekstem, żeby wprowadzić plan w życie, były ROBAKI.
K. wymyśliła, że:
1. Dostaniemy się w Himalaje.
2. Będziemy tam koczować na wysokości 4 tysiecy mnpm.
3. Będziemy poszukiwać himalajskiej viagry.🙈🙉🙊

Yartsa gunbu(Cordyceps sinensis) to pasożytniczy grzyb atakujący gąsienice znajdujące się pod ziemią. Grzyb mumifikuje gąsienicę, a następnie wyrasta w górę w poszukiwaniu kolejnych ofiar. Susz z ogonka, który wystaje z ziemi(na ok 5 cm?) jest wart niezłe sumy.
To skusiło moją towarzyszkę na tyle, że postanowiła zrezygnować z luksusu 5-cio gwiazdkowych hoteli, po to by leżeć w trawie i zbierać robaki. A ja z nią!


    Wybrałyśmy się samolotem z Bangkoku do Kathmandu (stolicy Nepalu) i tam szykowałyśmy się do wyprawy. W dzielnicy Thamel można było dostać dosłownie wszystko, czego dusza zapragnęła i to w bardzo niskich cenach! Sporo czasu zajęło nam dopasowywanie sprzętu i ubrań, a także wyszukiwanie najlepszych ofert cenowych. Zresztą nie spieszyłyśmy się...

Poznałyśmy parę fajnych osób. Spędzaliśmy razem wieczory i hiszpanie coraz bardziej przekonywali mnie, że początkowy pomysł, żeby się "sprawdzić" i wyruszyć najpierw na normalny, kilkudniowy trekking jest KONIECZNY.
Po kilku dniach podjęłyśmy decyzję, ze "to już". Czas zbliżyć się do majestatycznych gór i podjąć ostateczną decyzję, co dalej. Argumenty na temat przygotowania organizmu na taki wysiłek były mocne. Jednak do mojej towarzyszki nie docierały.

Następnego dnia wyruszyłyśmy do miasteczka Pokhara, a ona przez 9 godzin jazdy rozklekotanym autobusem...nie odezwała się ani słowem.
Myślę, że w końcu do niej dotarło, że ta wyprawa się nie uda. Tylko czemu zamiast powiedzieć, przestała się odzywać? Jakby chciała mnie odepchnąć i pokazać - ja odpadam! Rób, co chcesz, przecież się nie znamy.

Szczerze mówiąc, miałam tego po dziurki w nosie. Po krótkiej wymianie zdań, zakończyłyśmy wspólną podróż. Ot tak. Ona pomaszerowała, jakby nigdy nic do taksówki, a ja po raz setny zwątpiłam w człowieczeństwo. I zostałam sama w Nepalu, który tak mnie napawał niepokojem! xD
Ale...spadł ze mnie ciężar ewentualnego znoszenia jej z gór, gdyby jednak z płaczem chciała wracać z pustymi rękami.

Poszłam do biura wydającego pozwolenia na wejście na masyw Annapurny, zapłaciłam za legitymację i poczułam się znowu lekko i bez strachu. Wzięłam taksówkę do hotelu. Nie miałam za bardzo pomysłu, co dalej. Zadzwoniłam do hiszpanów poznanych w Kathmandu. Zaprosili mnie na kolacje i podjęliśmy decyzję, że następnego dnia ruszamy razem, we czwórkę na Annapurna Base Camp.


Trekking do Annapurna Base Camp (4130 mnpm)

    O świcie wyruszyliśmy w Himalaje.
Trasa prowadziła stromymi, kamiennymi schodami w górę i w dół, więc połowa z naszej fantastycznej czwórki sprintowała w górę z lekkością, za to w dół było ciężej, bo wysiadały im kolana...

    Ja i J. mozolnie pięliśmy się pod górę, ledwo oddychając! Za to w dół mogłam zbiegać, jakbym dostała skrzydeł! Toteż umówiliśmy się, że każdy będzie poruszał się we własnym tempie i bezstresowo bedziemy doganiać się na trasie. Te schody to była kara za wszystkie grzechy! Wtedy pierwszy raz przydały mi się nauki z klasztoru, bo dzięki medytacji skupiałam się na oddechu i widokach, a nie na "przetrwaniu".

http://nepalaltitude.com/course/annapurna-basecamp-trek/
    Pierwsze 2 dni to był dla mnie czysty hardcore. Ale z każdym następnym ciało przyzwyczajało się do ciężaru plecaka, do marszu. Oddech się uspokoił. W głowie się rozjaśniło.
Trasa przebiegała przez różne piętra roślinności, ale najpiękniejszy dla mnie widok to połacie kwitnących na czerwono rododendronów! Po prostu nie mogłam nacieszyć oczu tą soczystą zielenią i czerwienią❤

    Dojście do celu naszego trekkingu zajęło nam 7 dni. Schodzenie troszkę inną trasą...2 dni. Maszerowaliśmy ok 3-5 h dziennie. Codziennie ok godziny 13:00 zaczynało lać, jak z cebra, więc musieliśmy zdążyć, żeby nie zmoknąć, bo wraz ze wzrostem wysokości coraz trudniej było o ciepły prysznic, czy ogień w piecyku. Na szlaku był spory ruch, więc trzeba było improwizować z miejscem do spania. Piątej nocy znalazłam się w jakimś schowku z dwoma niemkami i spałyśmy między workami z ryżem!

PS: Niemki od 5 dni...nie myły się! Miały ze sobą tylko małe plecaczki na wodę i jedzenie i żadnych ciuchów na zmianę! Nie mogłam tego pojąć, bo na początku trasy pot lał się po plecach, a w Base Camp'ie było minus 5 stopni!
 
Dzień Dziadka Wszecha

    Był taki jeden dzień, który na dobre zapisał się w mojej pamięci. Byłam w jakiejś gorszej kondycji. Może odwodniona? Może zmeczęnie? Wlekłam się pod górę z oporem. Robiłam coraz więcej przerw i obawiałam się, że nie zdążę dojść do następnego miejsca noclegu przed ulewą. 

    Wlekłam się ociężale, wszyscy na szlaku mnie wymijali i pruli w górę, aż w końcu zostałam całkiem sama... Doszłam do miejsca, gdzie były strome, odkryte skałki i zaczęło padać... Było mi zimno, bo wysokośc już była spora ok 3100 m.n.p.m. Sięgnęłam po kurtkę przeciwdeszczową i okazało się, że przez przypadek zostawiłam ją w ostatnim miejscu noclegu... Opadłam z sił całkowicie. Nawet nie miałam siły być zła. Siedziałam, jak taka sierota w deszczu i chyba czekałam na cud i cud się zdarzył! 

    Powoli pod górę człapał baaardzo stary, siwy szerpa, z wielkim koszem na plecach. Zatrzymał się przy mnie, usiadł. Po chwili bez słowa wstał, poczekał, aż też wstanę i założę plecak, po czym ruszył szlakiem w swoim ślimaczym tempie, a ja za nim. I tak wspinaliśmy się w tym deszczu, po tych ostrych skałach. Trzęsłam się z zimna i wzruszenia! Byłam uratowana! 

    Gdy doszliśmy do Deurali hiszpanie wyściskali mnie z radości, bo bali się, że się poddałam i zostałam w poprzedniej wiosce! Ale nie dla mnie jest porażki smak! xD 
Choć do tej pory lubię myśleć, że sam Dziadek Wszechu po mnie tam przyszedł i zapalił promyczek nadziei w tym deszczu i zimnie :) 


Czasem, gdy ciężko mi na duszy, lubię przypominać sobie ten moment i pomyśleć, że nawet, gdy sytuacja wydaje się beznadziejna, nigdy nie wiadomo, co czeka za zakrętem <3


Jeśli spodobała Ci się ta historia lub masz pytania - pisz śmiało w komentarzu! <3

Buziak,
Klaudia








Komentarze

Popularne posty