Tajlandia i buddyjski klasztor

    Jesienna aura sprzyja bardziej piciu herbatki pod kocykiem, niż szaleńczym weekendowym pląsom...więc może to odpowiedni moment? :) Od czasu do czasu nabieram odwagi, żeby o czymś opowiedzieć. 
Spisałam tych parę wspomnień w styczniu, po wypadku, gdy miałam dużo czasu i przestrzeni na powrót do wydarzeń i przygód, które zaczęły zmieniać moje życie. 
Niektórzy już przeżyli to na insta :D A kto nie czytał, tego zapraszam!
Rozgoście się i weźcie dla siebie, co potrzebne :)

Styczeń '20

    Postanowiłam zebrać do kupy wspomnienia z roku 2018 i opowiedzieć historię, która może kogoś natchnie/ zmotywuje do zmian.

Do szukania szczęścia lub spokoju ducha.

Nie będę pisać o tym, co spowodowało, że moja psychika została złamana.
Napiszę o tym, jak sobie z tym (po)radziłam. A w sumie wciąż "radzę".
W lutym, 2018 roku czara goryczy się przelała. I choć miałam na koncie dużo spontanicznych decyzji i podróży w moim życiu, to ta zmieniła w nim najwięcej. 

    Tego lutowego poranka postanowiłam, że wywrócę swoje życie do góry nogami, bo nadszedł moment "wóz albo przewóz". Jakieś ostatnie resztki Nyczki Wojowniczki spożytkowałam na wstanie z łóżka, spotkanie z szefem i wypłakanie mu, że nie jestem w stanie pracować, bo nie mogę przestać płakać! BYŁ PRZERAŻONY😅 Ja również🙈
    
Postanowiłam, (że zanim umrę 😅 bo myśli były naprawdę czarne) spełnić swoje największe marzenie i po prostu pojechać w świat z plecakiem, bez biletu powrotnego. 
Wybrałam Tajlandię.  Na grupie na fb "autostopowicze czyli my" zapytałam czy ktoś się wybiera teraz do Azji i odezwał się chłopak, który też właśnie rzucił pracę. Było mi z tą myślą ociupinkę lżej, że nie tylko ja robię takie dziwne rzeczy...Dogadaliśmy się, że spotkamy się w Bangkoku. 

    Nie wierzyłam w to, co robię, ale czułam, że to odpowiedni moment i tak MUSI być. Nie bałam się, ale nie czułam też jakiejś wielkiej ekscytacji. Po prostu wiedziałam, że muszę.
Wybrałam bezpośredni lot z Kolonii do Bangkoku. Obok mnie usiadła drobniutka blondynka. Okazało się, że też leci SAMA. Byłam w szoku. Ja to jestem kawał baby! Ale ona? W te dzikie krainy?? Rozmyślałam o tym prawie 11 h. Wysnułam kilka wniosków...

    Dlaczego to działa?
Wyrwanie się ze środowiska, w którym żyje się w rutynie i stagnacji poprostu...odciąga uwagę  od problemów, kieruje ją na zewnątrz - obserwujemy świat, otoczenie, ludzi, zwyczaje których nie znamy...
A bardziej przyziemnie - po prostu musimy znaleźć nocleg, poruszać się po nieznanym terenie i się nie zagubić w tłumie ludzi, znaleźć coś do jedzenia! To pochłania bez reszty...


TAJLANDIA

    Jeśli chodzi o drobne blondynki w Tajlandii, to ten kraj jest chyba jedynym na świecie, do którego pozwoliłabym jechać mojej córce samej(gdybym miała ofc.)
Myślę, że to ostateczny argument za tym, że z odrobiną rozsądku można tam chodzić półnago(np w bikini i krótkich spodenkach w centrum Bangkoku, gdzie...umówmy się: nie ma plaży!) i nie zostać zgwałconym, okradzionym, zamordowanym ;)
Jedyny szkopuł tkwi w umiejętnym...targowaniu cen! Bo naciągaczy nie brakuje.

    Pierwsze 3 tygodnie spędziłam na zwiedzaniu, plażowaniu, robieniu najbardziej szalonych rzeczy, jakie przyszły mi do głowy! Lecz gdy euforia minęła, znów zaczełam się skupiać na tym, dlaczego się tam znalazłam, dlaczego cieszę się życiem skoro...może nie powinnam?

W Polsce, w ciepłym łóżeczku, gdzie nie miałam żadnej inspiracji - nic, co by mnie pochłonęło - moja uwaga była skierowana tylko na to, co bolesne. Bez przerwy mój umysł mielił i mielił "dlaczego?!" i tym podobne pytania bez odpowiedzi. Bez przerwy. 

    Podjęłam decyzję, by znaleźć na to antidotum, gdy pewnej nocy siedziałam nad basenem i przyłapałam się na tym, że choć jestem tysiące kilometrów od Polski, to nadal...żyję tymi samymi problemami. Postanowiłam spędzić trochę w odosobnieniu, medytując w klasztorze buddystów. 

Inspirację do pobytu w klasztorze znalazłam czytając blog somosdos.pl, za co jestem dziewczynom dozgonnie wdzięczna!❤



MEDYTACJA W KLASZTORZE
Medytacja w klasztorze buddyjskim Wat Pa Tam Wua
https://www.wattamwua.com/



Spędziłam w klasztorze 7 dni.

    Obowiązywała cisza. Choć można było porozumiewać się szeptem. Niektórzy korzystali też z przypinek z napisem "Silent and happy". Wtedy nie można było z nimi rozmawiać. Też skorzystałam z tej możliwości, ale wytrzymalam ze 2 dni i to z przerwami... ;) 
Plan dnia był ściśle określony, a udział w medytacji i prelekcjach był obowiązkowy. Nasz dzień zaczynał się ok 5 rano, gdy wszyscy zaczynali się krzątać, przygotowując śniadanie.
Posiłki były wegańskie/wegetariańskie. Ryż z warzywami i jakiś mały deser.

    Zanim zaczęliśmy jeść, każdy dostawał po małej misce ryżu. Musieliśmy odsypać mnichom po łyżeczce. Każdy z nich miał ze sobą kocio
łek,do ktorego zbieral podarki i podchodził do uczniów po ofiarę. Mnichów zazwyczaj bylo od 7 do 13. Mogło zdarzyć się, że dla ostatniego nic nie zostało. Wtedy musiał pościć.

Blok 1.
    Po śniadaniu mieliśmy krótki wykład na temat tego, na czym się dziś skupimy, po czym ruszaliśmy w góry na godzinny spacer. Trwał godzinę, jednak nie był to duży dystans, ponieważ szliśmy baaaardzo wolno, próbując koncentrować się na przyrodzie wokół i na "nieodpływaniu" myślami na inne tematy, niż dotyk bosej stopy na czerwonawej glebie, szum liści, śpiew ptaków czy rechot żab. Potem pod dachem 
otwartej sali(wielkiej wiaty) siadaliśmy i próbowaliśmy uchwycić te same njuanse, co podczas marszu.

Blok 2.
    Nastepnie obiad i kolejny blok. Tym razem wykłady były dłuższe i bardziej głębokie. Mnich opowiadał o zakamarkach psychiki, dlaczego czujemy strach, gniew, czy bezsilność i jak nasz umysł może pomóc nam przejąć kontrolę nad tymi emocjami. Tłumaczył też, jak korzystać z technik medytacyjnych.
Drugi blok medytacyjny składał się z trzech części: wykład+medytacja na siedząco+medytacja na leżąco. Nie było łatwo siedzieć, gdy nogi dretwiały, wszystko gilgotało i przeszkadzało, ale zaczełam czu
ć w tych niewygodach przyjemność. Niestety, nie udało mi się zapanować nad snem i podczas leżenia natychmiast zasypiałam! Zresztą inni też słodko pochrapywali.

    Jeśli chodzi o nocleg, to na terenie klasztoru znajdowały się dwa domy(była separacja płci). W domu żeńskim spałam na karimacie, na podłodze. Jednak po drugiej nieprzespanej nocy z powodu chrapania koleżanki z pokoju, wzięłam się w garść i poszłam poprosić o odosobnienie. Od dziecka nienawidze chrapania i jest to dla mnie trauma. Mnich dał mi bez szemrania kluczyk do domku na palach i odtąd miałam własny domek, z własną łazienką. Nie musiałam też spać na podłodze,bo było łóżko. Które było płaskie i drewniane jak...stół. Więc było nadal twardo, ale cicho.


    Po drugim bloku medytacji uczniowie mieli czas dla siebie lub mogli pomóc w pracach ogrodowych, np: w grabieniu liści. To była syzyfowa praca, bo codzień było tyle samo liści do zgrabienia, ale miało to swój urok (chyba mnisi spowrotem je rozsypywali pod osłoną nocy :D).
Dodam, że każdy mieszkaniec musiał nosić białe, luźne ubrania, które można było wypożyczyć z "białego domku". Nie można było uprawiać jogi ani seksu.
Poza grabieniem liści nie było więc nic do roboty.

Blok 3.
    Trzeci blok medytacji składał sie ze śpiewania mantr i medytacji na siedząco dopóki nie zastała nas ciemność nocy. W śpiewaniu magiczne było to, że nikt nie znał melodii, tylko mnich intonował i jakoś tak dalej się samo toczyło, bo śpiewał z nami. Brzmiało to dość nietypowo i na początku się wstydziłam. Bo i tonacja nie moja i po angielsku i nie znam melodii... Ale polubiłam to, że mogliśmy śpiewać...razem.

Wnioski?

    Każdy z tych siedmiu dni pobytu w klasztorze wyciągał ze mnie różne emocje...
Pierwszego dnia czułam się zdezorientowana:
"Po co ja tu jestem? Psychole. Nikt się nie odzywa. Chodzą po trawie bez ładu, jak zombie w białych ciuchach i udają oświeconych", kotłowało mi się w głowie.

    Drugiego dnia wszystko zaczęło mnie wzruszać...Ta delikatność, jaka towarzyszyła rytuałom, cicha serdeczność sącząca się ze złamanych serc. Nie ognista i energiczna, ale taka ledwo dostrzegalna...A cisza koiła duszę.

    Trzeciego dnia wszystko mnie bolało od siedzenia 2 h bez przerwy w tej samej pozycji, trzy razy dziennie...i spania na hipertwardej powierzchni. Moje ciało się buntowało. Byłam bez przerwy senna. Czułam się wyczerpana.

    Czwartego dnia do głosu doszedł gniew. Wszystko mnie wkurzało! Zwykła bzycząca mucha potrafiła mnie doprowadzić do furii, ale...NICZEGO nie mogłam pokazać, no bo...jak w tej ciszy? W tym spokoju?!

    Pomyślałam wtedy, że nie wytrzymam ani minuty dłużej! Bez palenia(a paliłam wtedy papierosy-na terenie był zakaz picia alkoholu i palenia). Zwierzyłam się w końcu koleżance z tego, co mnie trapi... Zaproponowała spacer w nocy poza klasztorem, gdy wszyscy pójdą spać.
Gdy tylko przekroczyłyśmy bramę poczułam taką ulgę!!! 
Patrzę na nią, ona na mnie...po czym wyciągamy:
Ja fajki,a ona piersiówkę z whisky!

    Siedziałyśmy na środku piaszczystej drogi do 4 rano i snułyśmy plany, co zrobimy, gdy już się stąd uwolnimy! Miała wtedy 43 lata, więc miałam nadzieję, że może znać odpowiedź na moje rozterki "Co by było gdyby??" odpowiedziała prosto:
"You never know."

Piątego dnia czułam się pogodzona ze światem i sobą. Czerpałam jak najwięcej z nauki i przykładałam się do medytacji, nie zwracając uwagi na niewygodę.

Tak dotrwałyśmy do ostatniego dnia. Przy bramie czekał nasz Mistrz.
Podarował nam bransoletki z drewnianych koralików i rozmawialiśmy, dopóki nie nadjechał autobus.
    
Rodzice posłali go do klasztoru na próbę, 
a on w nim pozostał, nie wiedząc, że podkochuje się w nim dziewczyna. 
Czekała na niego 10 lat. 
"No marriage, no problem", powiedział.


Jeśli spodobała Ci się ta historia lub masz pytania - pisz śmiało w komentarzu! <3

Buziak,
Klaudia

Komentarze

  1. W końcuuuuu <3 Ile ja czekałam na to, żebyś zaczęła z powrotem pisać! Nawet zdążyłyśmy się zaprzyjaźnić w międzyczasie. :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hahah chyba z 5 lat to trwało! :D Fajnie, że jesteś ! <3

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty